Meg Myers, Take Me to the Disco. Nowa diwa alternatywnego rocka.
Dużo się w ostatnich latach mówi o agonii czy nawet
śmierci rocka jako jednego z czołowych muzycznych gatunków. Rock z całą
pewnością nie umarł, wycofał się tylko na swoje pozycje obronne,
eksperymentując z treścią i formą oraz romansując zaciekle z innymi muzycznymi
gatunkami, takimi jak alternatywa, elektronika, pop czy nawet hip-hop. Zamiast
zatem ubolewać nad marnym końcem muzyki rockowej, należy wyruszyć na jej
intensywne poszukiwania, bo ona jest i to w całkiem dobrej kondycji. Jednym z
moich ostatnich odkryć jest fenomenalna i wschodząca dopiero gwiazda tego nowego
oblicza rocka, amerykańska wokalistka i songwriterka Meg Myers. Na swojej
ostatniej płycie, wydanej w lipcu 2018 roku Take
Me to the Disco, Meg udowadnia, że współcześnie wciąż można w niezwykle
kreatywny sposób być rockową diwą, tworząc introspekcyjne i chwytliwe zarazem
piosenki, które wykraczają daleko poza tradycyjne „trzy akordy i darcie mordy”.
Take Me to the Disco Meg Myers to
płyta zbudowana z bólu, krwi i potu, w które artystka tchnęła świeży powiew
życia.
Janice
Sue Meghan Myers urodziła się w 1986 roku w Nashville w stanie Tennessee. Miejsce
przyjścia na świat niejako predestynowało ją do muzycznej kariery i
rzeczywiście, mała Meg od wczesnego dzieciństwa wzrastała słuchając grunge’u,
punka i rocka, jednocześnie ćwicząc się w umiejętności gry na gitarze. W wieku
20 lat przeniosła się do Los Angeles, aby tam uskuteczniać dalej swoją muzyczną
karierę. Przełomowe dla niej stało się poznanie producenta znanego pod
pseudonimem Doctor Rosen Rosen, pod okiem którego nagrała swój pierwszy singiel
(Monster w 2011 roku), EP’kę (Daughter in the Choir w 2012 r.), a
nawet debiutancką płytę Sorry w 2015
roku. Doctor Rosen Rosen pomógł jej zwrócić na siebie uwagę dużej wytwórni
płytowej Atlantic Records, dla której Meg Myers nagrała EP’kę Make a Shadow w 2014 r., a następnie pod
kierunkiem Rosena swój długogrający debiut, czyli płytę Sorry, wydaną we wrześniu 2015 roku. Presja ze strony nastawionej
głównie na radiowe hity wytwórni oraz pragnienie Meg pójścia zupełnie inną
artystyczną ścieżką spowodowały, że wokalistka pożegnała się z Atlantic Records
i jednocześnie ze swoim dotychczasowym producentem, nagrywając nową płytę dla
niezależnej nowojorskiej wytwórni 300 Entertainment. Album Take Me to the Disco powstał w studiu nagraniowym nowego producenta
i bliskiego współpracownika Meg, Christiana „Leggy’ego” Langdona w miejscowości
Topanga. Druga studyjna płyta Meg Myers to zupełnie nowy rozdział w nabierającej
rozpędu karierze tej rockowej diwy.
Nowe
brzmienie i nową kartę w karierze świetnie zapowiada otwierający album tytułowy
kawałek Take Me to the Disco. Są w
nim obecne właściwie wszystkie ważne dla płyty wątki: introspekcyjna i samotna
podróż w głąb siebie, romantyczne rozstanie dwojga ludzi, jak i profesjonalne
zakończenie współpracy z dotychczasowymi muzycznymi towarzyszami, producentem
oraz wytwórnią. Toksyczny wątek poprzedniej wytwórni płytowej Meg wyczerpany
został w następnym, singlowym kawałku Numb.
Meg śpiewa w nim o byciu zakładniczką branży muzycznej, domagającej się od niej
ciągle radiowych przebojów. Zewnętrzna presja i brak osobistej przestrzeni
twórczej jest w punkt oddany w teledysku do tej piosenki, która jak na złość
dla Atlantic Records, poprzedniej wytwórni Meg, jest świetnym radiowym rockowym
singlem, dokładnie takim, jakich tuzinów domagała się od artystki wytwórnia,
ingerując nieustannie w jej twórczą swobodę: I hate the feeling of this weight upon my shoulders / Pushing the
pressure down on me / You think you want the best for me but nothing really matters
/ If you force it, it won't come, I guess I'm feeling / Numb. Po
rozprawieniu się z profesjonalnymi sprawami, Meg, niczym rasowa rockowa diwa,
wraca do najważniejszych tematów albumu, czyli niespełnionej miłości, rozstania
i skomplikowanego systemu wzajemnych zależności, które pozostają między
dwojgiem osób jeszcze długo po zakończeniu romantycznego związku. O tym jest
choćby singlowy Tourniquet, w którym
Meg w bardzo stonowany jeszcze sposób nazywa partnera swoją „opaską uciskową” (polskie
tłumaczenie angielskiego tytułu piosenki). Ale napięcie i frustracja narastają
z każdym kolejnym utworem przy wtórze wzmagających się basów i perkusji: na Tear Me to Pieces Meg ze śpiewu
przechodzi w krzyk, a z miłości wpada w sidła nikczemnej pokusy i obsesji na
punkcie niedobranego partnera… Jeszcze gorzej jest na Jealous Sea, kiedy to obok pokusy i obsesji wkrada się jeszcze
piekielna zazdrość, która zaciemnia całkowicie rozum i zmysły do punktu, w którym
nigdy nie jest nam dosyć i potrzebujemy kochanej osoby, żeby mówiła nam, co
mamy robić. Sprawy sercowe nierzadko przybierają taki obrót, że podobnie jak
Meg Myers w kulminacyjnym The Death of Me
zastanawiamy się, czy przypadkiem ukochana osoba nie przyczyni się do naszego
marnego końca. The Death of Me jest
właściwie muzycznym duetem pomiędzy Meg a producentem całego albumu,
Christianem „Leggy’m” Langdonem, który użycza tutaj swojego głosu i obcej
perspektywy, przez co, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich kawałków na
albumie, The Death of Me staje się
pogłębioną refleksją nad istotą miłości widzianej z dwóch przeciwnych stron
konfliktu, a nie tylko jednostronną deklaracją obsesji oraz zazdrosnego zamroczenia.
Druga
połowa Take Me to the Disco jest już
znacznie spokojniejsza, przynajmniej muzycznie i w doborze środków ekspresji
przez Meg. Wokalistka mniej już krzyczy, bardziej panuje nad głosem, staje się
coraz bardziej melancholijna i refleksyjna, kieruje uwagę do wewnątrz, do
nieprzebranych pokładów własnej samotności. Wściekłość ustępuje też powoli
miejsca akceptacji i pogodzeniu się z faktem rozpadu relacji, chociaż agresja i
rozczarowanie wciąż kotłują się pod powierzchnią, jak wyraźnie zresztą słychać
w utworach Some People czy świetnym
rockowym Done. I są też próby powrotu
do tego, co było kiedyś, mimo wszystko, jak choćby w I’m Not Sorry. Wizja ukochanej osoby jako personifikacji naszej własnej
śmierci powraca w najbardziej tanecznym na płycie Little Black Death. Ten skąpany w syntezatorowych brzmieniach
kawałek jest jednym z moich ulubionych na płycie, jeśli w ogóle nie najulubieńszym.
Ten utwór z pewnością porwie nas do tańca, ale nie do makabrycznego tańca
śmierci, raczej do pląsów na popiołach wypalonego doszczętnie związku: A part of me died last night / You killed
my faith in romance, no more second chances / I wanna bathe in the tealight / To
erase the memory of your humanity. Little
Black Death prezentuje bardzo nihilistyczną wizję świata i ludzkości, prawdziwy
krajobraz po katastrofie oraz doszczętnym unicestwieniu uczucia. Ale robi to w sposób
tak piękny i porywający do celebracji, że wprost nie sposób mu się oprzeć. Po Little Black Death może być już tylko Funeral. I tak jest w istocie. Ale utwór
sam w sobie jest bardzo przewrotny i ironiczny, Meg przyrównuje swoją miłość do
pogrzebu, bo w jej efekcie czuje się tak, jakby znalazła się sześć stóp pod
ziemią… Całe szczęście album kończy przepiękna ballada Constant i na sam finał dostajemy kameralny akompaniament gitary
akustycznej Meg oraz delikatnej sekcji smyczkowej w tle. Muzyczne i aranżacyjne
wyciszenie przynosi tylko pozorny spokój ducha. Spokój jest jedynie w głosie
Meg, tak dotychczas napiętym i na najwyższych rejestrach natężenia, w środku
bowiem niesforne emocje dalej wiodą swoje chaotyczne życie wiecznie
nienasyconych drapieżników.
Użyteczne linki:
Komentarze
Prześlij komentarz