John Grant, Pale Green Ghosts. Post break-up synthpop.
Jak dorośli faceci radzą sobie z romantycznym rozczarowaniem?
Niektórzy nie gorzej (względnie nie lepiej) niż dorosłe kobiety. Album Pale Green Ghosts amerykańskiego muzyka
i wokalisty Johna Granta powstał właśnie jako rezultat silnego miłosnego
zawodu, i jest tak intensywny, tak naładowany gniewem, ironią, a nawet
zabójczym poczuciem humoru, jak tylko muzyczne dzieło może być. Złamane serca
od zarania kultury stanowią najlepsze paliwo dla artystycznych umysłów. Pale Green Ghosts jest nie tylko kolejną
muzycznie spełnioną emanacją tej dominującej w sztuce tendencji: ta płyta jest
przede wszystkim osobistym do granic możliwości rozrachunkiem udręczonej nałogami
i obsesją duszy. Dodajmy do tego, że ta szczera spowiedź odbywa się przy
akompaniamencie elektroniki oraz synthpopowych beat’ów, a do utworów opowiadających o depresji, traumie,
lęku i chorobie można z powodzeniem tańczyć, tak jak tańczyło się do klubowej
muzyki w latach 80-tych. Tak właśnie wygląda popkulturowa spowiedź XXI wieku.
John
Grant urodził się w 1968 roku w Buchanan w stanie Michigan w USA, a dorastał w
niewielkim miasteczku Parker w Kolorado. Prez kilka lat studiował języki obce w
Niemczech, po czym wrócił do Stanów i w latach 90-tych założył grającą soft rock
kapelę The Czars. Po rozpadzie zespołu Grant zainicjował solową karierę,
wydając w 2010 roku znakomicie przyjęty przez krytyków album Queen of Denmark, nazwiązujący swoim
brzmieniem do alternatywnego rocka lat 70-tych. Wraz z wydaniem w marcu 2013
roku drugiego solowego krążka, czyli Pale
Green Ghosts, artysta zrobił radykalną muzyczną woltę. Producentem
powstałego na Islandii albumu jest Birgir Þórarinsson, a.k.a. Biggi Veira,
członek pionierskiego pod względem rozwoju elektroniki zespołu Gus Gus. John
Grant mieszka obecnie w Reykjavíku. Na Islandię przeprowadził się na stałe w
2012 roku, zwabiony tamtejszą obyczajową otwartością, księżycowym krajobrazem i
wyjątkową muzyczną kulturą. John Grant jest zdeklarowanym gejem i wokół jego
homoseksualnej orientacji obraca się większość (jeśli nie całość) jego muzycznej
twórczości. W październiku 2015 roku artysta wydał swoją trzecią solową płytę: Grey Tickles, Black Pressure, poziomem nie
ustępującą ani trochę jego wcześniejszym dokonaniom.
Synthpop
i elektronika królują na rozrachunkowym Pale
Green Ghosts. Tak jest już na otwierającym płytę, tytułowym singlu, który
nadaje się idealnie do transowego tańca w jakiejś znającej dobry gust klubowej
dyskotece. Dalej jest jeszcze bardziej disco: drugi z kolei kawałek Black Belt swoim funkowym brzmieniem
wprost wyrywa z pozycji siedzącej, nie sposób go słuchać nie podrygując ciałem
do wybijanego rytmu. Taneczność i chwytliwość tych kawałków nie oznacza
automatycznie ich beztroskiej wesołości: oba w warstwie tekstowej są co
najmniej minorowe: pierwszy opowiada o lękach i niepokoju z okresu dorastania, Black Belt natomiast jest humorystycznym
przytykiem pod adresem eks-partnera. Kolejne utwory to już podrasowane
elektroniką gitarowe, soft rockowe ballady, w których Grant nie oszczędza ani
siebie i swoich wad (jak w autoironicznym GMF),
a już na pewno nie zostawia suchej nitki na swoim byłym, na którego pamięć w
utworze Vietnam spada prawdziwy
muzyczno-poetycki napalm (a porównania do bomby atomowej i trującego kwasu
Agent Orange to tylko preludium).
Gniew, frustracja, depresja oraz właściwie wszystkie możliwe pochodne złamanego serca wybrzmiewają w balladowych, refleksyjnych It Doesn’t Matter to Him oraz You Don’t Have To, przede wszystkim zaś w ostrym, niezwykle bezpośrednim i ekskluzywnie elektronicznym Why Don’t You Love Me Anymore, gdzie w tle przepięknie i rozdzierająco śpiewa sama Sinéad O’Connor, prywatnie dobra znajoma wokalisty. W klubowe klimaty powracamy wraz z wdzięcznie zabawnym (i mocno enigmatycznym) Sensitive New Age Guy oraz, moim skromnym zdaniem, najlepszym na albumie Ernest Borgnine, w którym kapitalnie zaaranżowany saksofon prowadzi wyrafinowany dialog z pozostającym w tle syntezatorem. W Ernest Borgnine trochę spanikowane brzmienie saksofonu wydaje się być idealnym muzycznym podkładem do wyznania o zarażeniu się wirusem HIV... Płytę zamyka w charakterze kulminacji niczym z koncertu fortepianowego Rachmaninowa utwór Glacier, będący swoistym hymnem opiewającym ból dorastania i kształtowania własnej tożsamości, także i przede wszystkim tej seksualnej. Bardziej osobiście się już nie dało.
Gniew, frustracja, depresja oraz właściwie wszystkie możliwe pochodne złamanego serca wybrzmiewają w balladowych, refleksyjnych It Doesn’t Matter to Him oraz You Don’t Have To, przede wszystkim zaś w ostrym, niezwykle bezpośrednim i ekskluzywnie elektronicznym Why Don’t You Love Me Anymore, gdzie w tle przepięknie i rozdzierająco śpiewa sama Sinéad O’Connor, prywatnie dobra znajoma wokalisty. W klubowe klimaty powracamy wraz z wdzięcznie zabawnym (i mocno enigmatycznym) Sensitive New Age Guy oraz, moim skromnym zdaniem, najlepszym na albumie Ernest Borgnine, w którym kapitalnie zaaranżowany saksofon prowadzi wyrafinowany dialog z pozostającym w tle syntezatorem. W Ernest Borgnine trochę spanikowane brzmienie saksofonu wydaje się być idealnym muzycznym podkładem do wyznania o zarażeniu się wirusem HIV... Płytę zamyka w charakterze kulminacji niczym z koncertu fortepianowego Rachmaninowa utwór Glacier, będący swoistym hymnem opiewającym ból dorastania i kształtowania własnej tożsamości, także i przede wszystkim tej seksualnej. Bardziej osobiście się już nie dało.
Użyteczne linki:
Komentarze
Prześlij komentarz